Wchodzę tymi samymi schodami, na których stałem kilka tygodni temu. Klatka przy ul. Sienkiewicza nic się nie zmieniła. Wczorajsza biel nadal tak samo szaro uśmiecha się do mnie. Pierwsze piętro zaliczam zgrabnymi podskokami. Młodość :). Brzuch ci jeszcze w tym nie przeszkadza – nucę pod nosem Oddział Zamknięty. Kilka osób wychodzi z windy. Myśleli pewnie że skoro radio, to będzie wysoko.
Otwierają się drzwi i wchodzimy. Dopiero teraz dostrzegam elementy wystroju salonu, w którym kilka tygodni wcześniej odkryłem zalety studiów medycznych. Skórzane fotele, białe biurka i sklejkowe przepierzenia. Typowy wygląd szanującego się biura na początku lat 90-tych. Połączenie Pewexu i Dynastii. Wszędzie telefony na przyciski, w domach dominowały jeszcze tradycyjne, tarczowe. Gdzieś na parapecie wielka, stereofoniczna wieża, marzenie wielu, sączy leniwie dźwięki. Normalnie szał! W powietrzu czuć zapach „zachodu” i amerykańskich filmów.
Zebranie. Pierwsze. Pierwsze z kilku. Siadamy w gabinecie Tomka. Wielki pokój wypełniony ludźmi. Mam wrażenie, że z tej ekipy można by stworzyć kilka stacji radiowych. Jedni zalegają na kanapach, ci spóźnieni na dostawionych krzesłach.
Wpadam w miękką sofę obok Violi. Znamy się trochę. Dwa lata wcześniej spędziliśmy, z jej bratem Syfonem, cudowne wakacje na obozie młodzieżowym w górach. Górale, piwo i deszcz, albo deszcz i piwo… czyli klasyka polskiego lata. Trzy tygodnie w koziej dupie. Do tego nasz wychowawca, z którym wszystko układa się rewelacyjnie, drugiego dnia odjeżdża z ostrym wyrostkiem do powiatowego szpitala. Wszystko na opak. Jesteśmy zakwaterowani z dziećmi, a dziewczyny mieszkają w oddalonym o kilka pagórków domku. Nawet te góry jakieś niskie, górale chyba też. Piękna miejscowość, z jednym sklepem monopolowym, starą biblioteką i klubo – kawiarnią, w której koncertowało się całe życie.
Schemat trzech tygodni, w tej perle lata, a właściwie próby złamania rutyny, zbliżają wszystkich do siebie. Walczymy z głupim dyrem, który nie rozumie, że to nie obóz karny, a wakacje 18 latków. Biegamy nocą między kwaterami. Poznajemy wszystkie odmiany deszczu i sposoby suszenia ubrań. Unikamy złych górali, kumplując się z dobrymi. Udajemy oczywiste zainteresowanie na wycieczkach i robimy swoje.
Po powrocie czasem wpadamy z Violą na siebie w mieście przy okazji różnych imprez. Wśród tych wszystkich obcych osób zawsze lepiej mieć obok siebie bratnią duszę. Nabieram rezonu. Za naszymi plecami bezszelestnie przemyka się wąż boa. Wśród siedzących lekkie poruszenie. To Janek, pupil naszego prezesa.
Tomek siedzi za biurkiem, opowiada, gestykuluje, sprzedaje wizję tego co już zaczynamy robić. Zgrabnym ruchem spokojnie zabiera zza naszych pleców węża i wrzuca go do łazienki.
Czeka na niego niezła świnka – mruga do nas znacząco.
Jednym słowem pora karmienia Janka. Rechot jednych miesza się z przerażeniem innych. Ot takie Animal Planet dla ubogich, za drzwiami łazienki.
Andrzej, drugi z prezesów, tradycyjnie w ciemnych okularach, z gustowną apaszką przysiada na krawędzi blatu. Wnikliwie przygląda się wszystkim. Mam wrażenie, że spoza przeciwsłonecznych okularów emituje wiązkę promieniowania, którą jestem skutecznie prześwietlany.
Nasze radio będzie się nazywać – tu Tomek budując napięcie, zawiesza głos. Wiadomo facet po filmówce, wie jak to się robi. – … Manhattan!
No … trybuny raczej nie szaleją. Szmer zdziwienia przebiega przez pokój. Nazwa nie zbiera poklasku. Każdy z nas ma jakąś swoją, rewelacyjną, z którą chodzi w sercu od tygodni i która pewnie byłaby sto razy lepsza. Rebel FM, Riot FM, Anarchy FM, Noise FM, albo swojsko Radio Bunt, Radio Protest, Radio Rock. Dziewczynom w głowach wirują piękne, romantyczne Heart FM, Nostalgia FM… czy inne romantyczne Bździny FM… No może nie wszystkim dziewczętom … Viola patrzy się na mnie wymownie, wzrok numer 64 z cyklu WTF! . Mam wrażenie, że nie tylko jej oczy, ale także dziary krzyczą do mnie.
Co to ma być? – szepcze na tyle dyskretnie, że oczy wszystkich zwracają się w naszym kierunku.
Ciiii – odpowiadam, rozsyłając wokół uśmiech, pod tytułem – jesteśmy z wami, nic się nie stało.
Zapada niezręczna cisza, przerywana szeptami, kaszlnięciami i jakimś pomrukiem zdziwienia.
Mamy zmieniać świat a tu taka raczej plastikowa nazwa, jak z widokówki od wujka z Janka z Greenpointu.
Czemu tak – Ktoś wreszcie odważył się wypluć z siebie to, co myślą inni.
Balon napięcia, który napęczniał niepostrzeżenie, teraz przebity westchnięciem ulgi zebranych, gdzieś się ulotnił. Tomek spokojnie, miarowo i merytorycznie zaczyna tłumaczyć.
Manhattan to magia, coś odległego o czym wszyscy marzą, właśnie taka odrobina Ameryki, w uszach potencjalnych słuchaczy. Luksusu zaklętego w rewelacyjnej muzyce, którą będziemy grać. W stylu, smaku, sposobie działania. Sypią się dziesiątki, chwytliwych porównań.
Nasze głowy powoli kiwają się ze zrozumieniem.
To w końcu nazwa tej małej dzielnicy – Tomek kontynuuje swoją mowę. – Tych wieżowców w środku szarej Łodzi.
Jesteśmy częścią tego miasta – dodaje nagle Hanka, pojawiając się za plecami prezesa, z charakterystycznym dla niej emocjonalnym podejściem do tematu. – Połączymy tradycję i nowoczesność. Tchniemy nowe życie w szare blokowisko.
Fakt, kilka peerelowskich bloków ustawionych w kwadracie ulic Sienkiewicza, Piłsudskiego, i Piotrkowskiej, widziane z pewnej odległości przypominało Manhattan… po głębokim paraliżu. Dwadzieścia trzy piętra robiły jednak wrażenie na każdym w tamtym czasie, biorąc pod uwagę standardowe gierkowskie osiedla, które liczyły maksymalnie jedenaście pięter.
Manhattan zadawał szyku. Wielkie nowoczesne bloki otoczone szarymi, secesyjnymi kamienicami, które były żywą scenografią „Ziemi Obiecanej”, wyglądały zjawiskowo w latach 80-tych. O osiedlu krążyły rozmaite legendy. Od zatoki czerwonych świń, po getto bogaczy. Dla jednych było to marzenie o lepszym świecie, dla późniejszych mieszkańców koszmar łódzkiego blokowiska, tylko w rozmiarze XXL. Niemy bohater „Życia wewnętrznego” Marka Koterskiego stawał się właśnie bohaterem nowego serialu – Radio Manhattan, który na kilka lat rozgrzeje emocje łodzian.
Tomek wyjmuje z szuflady projekty logo.
Tak będzie wyglądało – mówi – Połączenie wieżowców i fal radiowych.
No nawet ok … – wyrwało się komuś, w końcu początki zawsze bywają trudne.
Dobrze… to jakie macie pomysły – wtrąca Hanka, próbując sprowadzić spotkanie na właściwe tory – Ja widzielibyście swoje miejsce w naszym radio…
Chyba pierwszy zaczyna Ignatz z Szymonem. Wyglądają jak bracia. Krótkie, nienagannie przystrzyżone, wyżelowane fryzury. Modne ciuchy…
– Chłopaki z filmówki – trąca mnie znacząco Viola – … i wszystko jasne …
Obaj rozkręcają się z każdym słowem. Prawie się przekrzykują. Wyrzucają z siebie kilka modnych nazw zespołów. Jakieś angielskie słowa. No … robią wrażenie na wszystkich. Spokojnie, myślę nieźle spanikowany, są po prostu lepiej przygotowani. Wiadomo, dobry aktor zagra wszystko :). Nawet na studiach.
Jeden kamień uruchamia lawinę.
Skupienie, które wypełniało wielki pokój, ustępuje miejsca narastającemu gwarowi. Kilka osób próbuje mówić coś o dziennikarskim aspekcie naszej pracy, reportaże, dobre informacje… Nudaaa, ale wiadomo już, kto będzie czytał serwisy. Nie będzie łapanki na niusy! Hura! Ulga maluje się na twarzach potencjalnych didżejskich gwiazd komercyjnej radiofonii. Mam wrażenie, że wokół wszyscy przekrzykują się, wyrzucając z siebie potoki słów, przemyśleń.
Viola też nagle ożywia się, wprawiając kanapę, na której siedzimy w lekką pulsację. Sprzedaje kilka swoich pomysłów. Sala wita je pomrukiem zadowolenia. Cholera, nie mogę być gorszy. Wygrzebuję się z kanapy. Kto wyprodukował takie miękkie poduszki?!. Coś tam mówię, o muzyce. Wyrzucam z siebie jakieś nazwy Pixies, Sex Pistols, U2 i Marillion czyli zestaw obowiązkowy z moje półki. Oczywiście nie możemy zapomnieć o klasyce Beatles, Stonesi … Mój głos niknie przykryty kolejnymi. Wszyscy próbujemy się pokazać, każdy ze swojej lepszej strony.
Tomek, Andrzej i Hanka obserwują nas cały czas. Dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że selekcja trwa nadal. Ci którzy milczą nie będą maszerować dalej.
Wreszcie koniec wielkiej burzy mózgów. Wychodzimy. Mam wrażenie, że moje policzki są czerwone. Emocje, brak powietrza, czy ktoś mnie obgaduje? Na parkingu pod wielkim blokiem wymieniamy pierwsze spostrzeżenia. Zawiązują się pierwsze znajomości. Każdy z nas pręży się swoim własnym strachem i niepewnością, którą próbujemy przekuć w sukces. Mam wrażenie, że nasze usta się nie zamykają. Dopiero teraz, na spokojnie mamy jeszcze więcej przemyśleń i pomysłów niż przed chwilą. Zimowy chłód studzi nasze głowy. Rozjeżdżamy się po sennej Łodzi czerwonymi Ikarusami.
W gabinecie Tomka spotykamy się jeszcze kilka razy. Pozornie nic nie znaczące chwile w biurze na Sienkiewicza, sprawiają że zaczynamy się lepiej poznawać. Czasem wpadamy tylko żeby się pokazać, spotkać, czasem napić herbaty. Po prostu wypada tu bywać. Zaznaczać swoją przestrzeń. Mam wrażenie, że niektórzy powoli sami się wykruszają. Nie muszę być Sherlockiem Holmesem aby to odkryć. Wystarczy zwrócić uwagę na zmniejszającą się z każdym tygodniem ilość dostawianych krzeseł. Burza mózgów pod wodzą Hanki trwa w nieskończoność. Przerzucamy się pomysłami.
A gdzie my będziemy robić to radio – pada wreszcie pytanie podczas jednego ze spotkań.
Chodźcie – tajemniczo uśmiecha się Tomek.
Wychodzimy z biura wyjściem balkonowym. Przechodzimy przez długi taras, łączący budynki stojące twarzą do ul. Sienkiewicza, z tymi przy al. Piłsudskiego. Wchodzimy wąskim korytarzem do pomieszczenia, które przypomina stare kino. Sklejkowa boazeria wita nas swoim połyskiem. Tak! W wielkim molochu łódzkiego Manhattanu przewidziano salę kinową dla mieszkańców. Z założenia osiedle miało być samowystarczalną wyspą w centrum miasta.
To wywalimy – tłumaczy Tomek – Tu będzie didżejka …
Tu gdzie miały stać projektory? – pytam.
Projektorów nie ma i nie będzie, te otwory powiększymy, postawimy ściankę działową, z szybą, taką radiową – mówi spokojnym, rzeczowym głosem Marek, pierwszy szef techniczny radia.
Radiową szybę … no tak … widzieliśmy ją chyba … w jakimś filmie … Przystanek Alaska? Jak cudownie jest nadrabiać miną swoją niewiedzę.
A tam gdzie ekran? – pyta ktoś.
Tam będzie pomieszczenie dodatkowe. – odpowiada Tomek – Coś wymyślimy, na pewno się przyda.
To dodatkowe pomieszczenie to taka mała dziupla. Niska, wąska, jakby doklejona przez przypadek. Już wkrótce zmieni się w naszą płytotekę. Miejsce marzeń wielu. Największy zbiór płyt w promieniu kilku kilometrów. Muzyczne sanktuarium. Dodatkowe schronienie dla tych, którzy potrzebują chwili skupienia. Najczęściej okupowane przez Zbyszka, który przez kilka lat będzie przygotowywał tam swoje przeglądy prasy.
Wreszcie jakieś konkrety. Coś zaczyna się dziać. Mam wrażenie,że oprócz niekończących się rozmów, dotykamy wreszcie naszego radia. Z trudem, ale możemy sobie je wyobrazić.
Za dwa tygodnie stawiamy konsoletę – niby od niechcenia wrzuca Marek
Tu? – dziwi się ktoś
W tym syfie – dorzuca inny.
Prace remontowe skończymy w tym tygodniu – mówi Tomek.
A drobnym wykończeniem zajmiemy się sami – dodaje Hanka – i o tym pomówimy na dalszej części zebrania, chodźcie.
Magiczne słowo konsoleta robi na nas wrażenie. Z radością wracamy do biura. Ustalamy szczegółī prac społecznych.
***
Te kilkadziesiąt metrów między Sienkiewicza i Piłsudskiego staje się naszym azylem. Radio, którego jeszcze nie ma, a które gra w naszych sercach. To upragniona przystań między zajęciami na uczelni. Nie muszę już teraz za każdym razem jechać do domu w przerwie między zajęciami (tu krótkie wyjaśnienie dla młodych: w tamtych czasach nie było wielkich handlowych molochów, skupiających życie towarzyskie dużych miast, małych kawiarenek przytulających studentów).
Wpadam do biura. Zawsze jest z kim pogadać. Zawsze można się napić herbaty. Czasem spokojnie zjeść kanapkę. Rzucić kilka dowcipów i … spokojnie zanurzyć się ponownie w szarą otchłań niekończących się nudnych seminariów i ćwiczeń, podczas których dowodzimy prawdy oczywiste.
Pod koniec stycznia wybucha bomba. Starujemy! Niedługo mają być rozdawane koncesje. Żeby wygrać trzeba zagrać. Ale jak ?! W studiu remont. Konsolety brak. Od czego polska myśl techniczna. Do nadajnika podepniemy discmana i co kilkadziesiąt minut, ktoś zmieni płytę. Skąd płyty?!
Tomek na poczekaniu wygłasza kilka słów. Jak zwykle ubranych w piękne przenośnie i porównania. No można się literacko zagubić. Sens wywodu sprowadza się do krótkiego przekazu – kto ma płyty zostanie didżejem. Uff … oddycham spokojnie. Mam swoich pięć, z tymi od Komara, Pauliny, Radzia, Mariana, Foki i Glusia … chyba wystarczy.
W ciągu dnia nie ma problemu. Siedzimy w biurze, dowcipkujemy, pijemy tradycyjną herbatkę. Co jakiś czas idziemy zmienić płytę na drugą stronę Alei Piłsudskiego, do biurowca, na dachu którego stoi antena i nadajnik. W nocy potrzebne są jednak dyżury. Dla bezpieczeństwa drzwi zamykane są o 19.00 i otwierane o 6.00. Jednym słowem czeka nas upojna noc z portierem. Nikogo nie trzeba jednak prosić dwa razy. Lista dyżurujących zapełnia się raz dwa.
Pamiętajcie żeby nie siedzieć przy nadajniku za długo – mówi Marek – bo wam jaja odpadną, albo zaczną świecić. Raz dwa na górę, zmieniacie płytę i w nogi.
No to jest jakiś argument dyscyplinujący. Silne pole elektromagnetyczne może sporo namieszać. Nie pamiętam już jak to się stało, ale na swoim dyżurze melduję się z ołowianą płytką. Mówiąc nie do końca wprost, miała chronić mój istotny dla prokreacji atrybut męskości.
No stary co ty chcesz być bezpłodny – wkurza się Smyku – kiedy mam opory przed przyjęciem prezentu. – Przecież odpadną ci jaja.
Ale to nie promienie rentgenowskie – próbuje kontrować.
Nie bądź taki Mendelejew, jak to mówią, ołów jest dobry na wszystko. Może nie pomoże, ale nie zaszkodzi.
Argument nie do zbicia. Swoją drogą czego to nie można załatwić w akademiku. Wyposażony w ołowiany niezbędnik pierwszych radiowców melduję się pod drzwiami biurowca.
Eeee ? – poruszony widocznie moim waleniem w szklane drzwi, pyta nocny stróż.
Dobry wieczór panu – Uśmiecham się krzycząc przez drzwi, próbując jednocześnie wzbudzić zaufanie – Jestem z Radia Manhattan i mam dziś dyżur przy nadajniku.
Że jak ?! – zastygła za szybą twarz bankowych sił szybkiego reagowania, wykazywała brak porozumienia.
Z raaadiaaa jeeestemmm Manhattan – krzyczę pokazując na wieżowce po drugiej stronie ulicy – Mam zaświadczenie – przykładam kartkę do szyby.
Aaaaa – mój zapał spotyka wreszcie zrozumienie.
Wielki pęk kluczy uderza w zamek. Wchodzimy do środka. Przybijam na pożegnanie piątkę z Komarem, który mnie odprowadził.
Będę słuchał – mówi – tylko pamiętaj przypierdol na dzień dobry.
Sie wie – odpowiadam i wchodzę do środka.
Kanciapa zwana stróżówką lub portiernią, to maleńki pokoik ze stolikiem, fotelikiem i rozłożonym turystycznym łóżkiem. Przy drzwiach na małej szafce pręży się dumnie przenośny telewizor marki Junost, z rozłożonymi antenami, do których przymocowano zwoje drutu. Dla polepszenia odbioru sygnału.
Siadaj tutaj – portier wskazuje na fotelik – Ja się walnę na wyrku, nic już nam dziś nie za kłóci spokoju.
Siadam we wskazanym miejscu. Dziękuję i sprawdzam w walkmanie, z przenośnym radiem, co słychać na naszej częstotliwości. Składanka, którą odpalił ostatni dzienny dyżurny, jeszcze spokojnie będzie się bujać przez kilkanaście minut. Wyjmuję swoje graty na stolik. Stertę płyt, książkę i szukam kropli do nosa. Nooosz zapomniałem, a przeziębienie daje znać o sobie zapchanym nosem i bolącą z każdą chwilą mocniej głową. To będzie długa noc.
Oj już czas. Muszę iść zmienić płytę – informuję mojego kompana.
Windą do końca, a potem po schodkach na dach – odpowiada, nie zmieniając pozycji na swoim łóżku.
Wsiadam i naciskam ostatni guzik. Jadę w górę. Z teczki wyciągam ołowianą płytkę. Chwilę zmagam się ze spodniami i upycham „tarczę przyjaźni prokreacji” za paskiem. Mój chód przypomina westernowy styl poruszania się Johna Wayne’a. Na szczęście nikt tego nie widzi. Lekko rozkraczony docieram jednak do pomieszczenia, w którym znajduje się nadajnik. Kończy się właśnie ostatnia piosenka. Próbuję przykucnąć przy discmanie, ale płytka daje znać o sobie. Dobra… zostają kolana. Szybka zmiana płyt, tak aby cisza w eterze była niezauważalna i …. słychać tupot butów w eterze, a Johny Rotten krzyczy do łodzian:
I don’t wanna holiday in the sun
I wanna go to the new Belsen
I wanna see some history
Cause now I got a reasonable economy…
Czuję się jak bohater. Jutro dowiem się od Tomka, że z tym Never Mind The Bollocks o dwudziestej to trochę chyba przegiąłem, ale co tam. Liczy się chwila. Ta chwila! Przez metalowe drzwi wychodzę na dach wieżowca. Spoglądam na budynki wokół, świecące setkami świateł. Wieje ostry zimowy wiatr, a ja oddycham głęboko. No kurde jestem bohaterem! Mam wrażenie że unoszę się nad sennymi kamienicami. Gdyby to był film o mnie w tle rozbrzmiewałaby patetyczna muzyka. Patrzę wokół i zastanawiam się, ciekawe w ilu z tych mieszkań słuchają mnie teraz. Gdyby można było się odezwać i poprosić, aby zamrugali światłami…
Reszta nocy już nie jest tak cudowna. Monotonna jazda windą staje się koszmarem. Oczy same zamykają się ze zmęczenia. Mój kompan śpi w najlepsze. Wielki włochaty brzuch wylewa się zgrabnie spod murarskiego podkoszulka. Zmęczyła go po prostu ta warta. Chrapie i zmaga się przez sen z domniemanymi zbirami, atakującymi wieżowiec, niczym Bruce Willis w Szklanej Pułapce.
Ja …walczę z zatkanym nosem, gorączką i zwyczajną sennością. Ołowiana płytka spokojnie leży na dnie torby. Nie mam nawet siły żeby pomyśleć o ewentualnych zagrożeniach. Co jakiś czas muszę pochodzić, żeby udrożnić nos. To chyba wtedy odkryłem, że bolesne doświadczenie, jakim jest wciągnięcie papierosowego dymu przez nos, przynosi paradoksalnie krótkotrwała ulgę.
Kolejne płyty zmieniam z coraz mniejszym podnieceniem. O matko to dopiero trzecia rano. Pink Floyd i Dire Straits miesza się z Hendrixem i Pixies. Wreszcie daję za wygraną. Grypa dociska skutecznie. Jest chyba piąta. Kto tego słucha? Normalni ludzie śpią. Otwieram discmana i wkładam składankę. Chyba Kuschelrock, modny składak. Wciskam przycisk random, zjeżdżam windą i odpływam w błogi sen. Nie mam już siły walczyć. Mam wrażenie, że ten mały fotel, szczyt meblowego designu PRL-u, jest najwygodniejszym łożem w całej galaktyce. Portier pomrukuje przewracając się na bok, jakby przytakiwał…
Dopiero co zamknąłem oczy, a już muszę wstawać.
Zmiana jest – szturcha mnie ogolony i wypachniony Brutalem „Bruce Willis”.
Aha – mamroczę pod nosem. No tak pospał całą noc, to rano jest jak skowronek.
Zbieram swoje rzeczy, chowam płyty i drepczę w kierunku przystanku. Walczę ze snem w autobusie linii A, wiozącym mnie na moje Bałuty. Jeszcze kilka przystanków i będzie można pospać, w swoim własnym łóżku. Ekscytacja z pierwszych chwil na dachu wieżowca już dawno się gdzieś schowała. Gorączka atakuje falami. Czuję jakbym zderzył się z pędzącym TIR-em.
Słyszałeś wczoraj – emocjonuje się jeden z pasażerów opatulony w szalik i wielką ruską czapę.
No a jak – odpowiada drugi – Wszystko nagrałem!
Takie kawałki stary!
To jest dopiero radio, kurwa jak oni grają!
Na chwilę gorączka i zmęczenie odpływają. Mam wrażenie, że wszystkie oczy patrzą na mnie. Ciśnienie lekko się podnosi. Chyba zrobię telemark pośrodku autobusu krzycząc:
Ta dam! To JA!!! Wasz nocny prezenter!!!
Tylko wiesz miałem wrażenie że rano to ciągle grało to samo. – kontynuuje ten opatulony.
Tiaa trochę słabe to było, jakby im się coś zacięło – odpowiada drugi.
Może ktoś zaspał – zaśmiał się pierwszy.
I cały czas co czterdzieści minut … mor den e fiiiliiing! Albo Laaaaw heeeerts!
Do zerzygania….
Wysiadam z autobusu bez emocji wlokąc się do swojej klatki. Wydaje mi się, że rechot niedoszłych fanów słychać za zamkniętymi drzwiami Ikarusa. Czuję, że dopiero teraz jestem chory …
Dzień dobry po stu latach, Redaktorze szanowny. Moje The Police tam leciało z tego discmana. Miłe wspomnienia, fajnie się czytało. Najlepszego!
ehhh… jakie piękne wspomnienia:) fajne to radio było.. Manhattan:) …się nagrywało z radia na kasety hehehehe.. ale że tam kino miało być to nie wiedziałam! Dzięki Bisiu!