Od najmłodszych lat interesowałem się historią. Wszystko zaczęło się od książek. To nie zawsze były dzieła naukowe, raczej częściej taka historyczna beletrystyka, książki przygodowe. Wciągały mnie w barwny świat wydarzeń sprzed wieków, pozwalały poznawać naszą przeszłość.
Miałem to szczęście trafić na rewelacyjnego nauczyciela w podstawówce. Był dla mnie historycznym półbogiem, mistrzem i moim szkolnym idolem. Potrafił z pasją opowiadać na lekcjach o wydarzenia sprzed lat. Zupełnie jakby prezentował scenariusze fascynujących filmów. Miał dar zarażania swoimi opowieściami, potrafił podsuwać ciekawe lektury, zachęcał do prenumerowania pisma Mówią Wieki.
Byłem w niego wpatrzony, zresztą nie tylko ja. Razem z grupą innych fascynatów założyliśmy jego fan club. Naszemu nauczycielowi nadaliśmy ksywę Lenin, ponieważ był do niego podobny. Lekka łysinka na górze, mała bródka. Oczywiście nasz idol nie był szczęśliwy, ale chciał czy nie chciał Fan Club Lenina powstał. Paradowaliśmy po szkole z własnoręcznie zrobionymi znaczkami i z radością zostawaliśmy po lekcjach na kółku historycznym.
Po pewnym czasie więcej osób zadawało szyku ze znaczkami, niż pojawiało się na zajęciach. Jednak dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa historia, przez duże H. I tak w czasach głębokiego PRL-u, szarej komuny i akademii ku czci zacząłem poznawać prawdziwą historię. Z wypiekami na twarzy słuchałem o AK, konspiracji, podziemnej walce, sfałszowanych wyborach i tragedii Mikołajczyka. To Lenin pokazał mi prawdę o Katyniu i opowiedział co się stało i w jaki sposób. Wszystko wsparte książkami z drugiego obiegu. Wracałem do domu, przyciskając teczkę, zupełnie jakbym przenosił podziemną bibułę.
Tej najnowszej historii nie musiałem się uczyć. Ona działa się na moich oczach, za oknem. Wiedzę czerpało się z radia. Głos Ameryki i Wolna Europa to była prawda, którą trzeba było wydobyć z eteru skomplikowanymi metodami. Do dziś pamiętam, jak z tatą zbudowaliśmy wielką antenę z miedzianego druta, która wkomponowana była w pokój, jako statyw do lampy. Na wypadek rewizji. Dzięki niej z trzasków, szumów i buczenia można było coś usłyszeć. To co słyszałem wokół to najczęściej dwa słowa Solidarność i Lechu. Te dwa słowa dawały nadzieję i radość wszystkim wokół. Dawały moc i odwagę. Wałęsa był moim superbohaterem, o którym nie narysowano wówczas komiksu.
Ten komiks powstawał w mojej głowie przez cały stan wojenny. Składał się ze strzępków informacji, które docierały do mojego domu. Literek, z drukowanych na powielaczu gazetek, które przynosił tata. Lech był zawsze w tle. To co się z nim dzieje było tematem rozmów. Znowu był z nami zwykłymi ludźmi w szarych blokach. Te nadzieje związane z Wałęsą podskoczyły razem z Noblem i ponownie wybuchły wiosną 1988 roku.
Wreszcie strajki, ja przy radio. Czy będą strzelać? Czy się uda? Czy coś się zmieni. Wałęsa znowu w grze. Okrągły stół. Uff. To co dla dzisiejszych prawdziwych patriotów jest zdradą, dla mnie i moich bliskich było szczęśliwym zakończeniem szarego koszmaru. Nadzieją na coś lepszego i nowym otwarciem. Jednym z tych, którym zawdzięczam to, że dziś mogę robić to co robię, mówić bez obaw co myślę i cieszyć się Wolną Polską, jest Lechu.
Jest mi zwyczajnie smutno, kiedy słyszę kolejne próby zdyskredytowania mojego bohatera z dzieciństwa. Szczególnie kiedy czynią to ludzie, w imię doraźnych partykularnych interesów politycznych, pod płaszczykiem troski o prawdę.
Mój Lenin często mówił na lekcjach, że historia to silna broń, którą można zmieniać teraźniejszość. Naginać fakty, dopasowywać interpretacje. Zmień historię, a zmienisz świat, który znasz.
Mój tata zawsze powtarzał, że najgłośniej o prawdzie krzyczą ci, którzy sami prawdy o sobie nie chcą usłyszeć, a robocie najchętniej mówią ci, którzy nigdy się przy niej nie spocili. Oczywista oczywistości, jakby powiedział dzisiejszy klasyk. Nigdy się nie ubrudzisz jeśli nie będziesz nic robił. Nie będziesz miał wrogów, jeśli nie będziesz działał.
Nie zawsze z Lechem było mi po drodze w Wolnej Polsce. Często się z nim nie zgadzałem, często żartowałem z jego pomysłów. Nie lubiłem jego wyborów, wojen na górze i ludzkich wynalazków politycznych. Tych ostatnich do dziś nie jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować.
Wszystko to nie zmienia faktu, że Lechu był po prostu i jest moim bohaterem. Za to co zrobił. Za to, że był i dawał dowód odwagi, wtedy kiedy inni siedzieli z mamą w kuchni na Żoliborzu. Dawał nadzieję i doprowadził do prawdziwie dobrej zmiany i żadne ubeckie kwity tego nie zmienią, choćby białe stało się białym, a czarne czarnym.